Piłyście kiedyś cascarę? Jeśli nie, spróbujcie koniecznie. Ja odkryłam ją całkiem niedawno. Znudzona zimowymi herbatami, domowymi lemoniadami i naparami imbirowymi z radością zamówiłam w kawiarni napój, którego nazwa, choć nic mi nie mówiła, a skojarzyła mi się ze słońcem i wakacjami.
Napar podano w szklanej karafce. Kolorem przypominał mocno zaparzoną herbatę, choć w smaku miał z nią niewiele wspólnego. Tym bardziej nie przypominał kawy. Tymczasem, jak wyjaśniła mi kelnerka, cascara to suszone łupinki owoców kawowca.
Jak smakuje? Hmmm… mnie kojarzy się ze smakiem rozwodnionego kompotu wigilijnego. A dla wielbicielki postnego suszu to plus na dzień dobry.
Smak i aromat cascary, podobnie jak w przypadku kawy, zależy od regionu z którego pochodzi.
Cascara z Jemenu jest miodowo – korzenna, z Etiopii bardziej śliwkowa, a ta z Boliwii czy Kostaryki przypomina bardziej czarną herbatę z miodem i owocami.
Poszperałam w internecie i dowiedziałam się, że napar z cascary ma sporo antyoksydantów i całkiem dużo kofeiny (jej ilość zależy od rodzaju ziaren kawowca). Może być więc dobrą alternatywą dla kawy i herbaty.
Kupiłam paczuszkę cascary w internecie (znajdziecie ją między innymi w Coffeelab, Kofi Brand, Java Coffee) i zaczęłam eksperymentować. Bo żeby uzyskać mocno owocowy, głęboki smak trzeba dobrze wyważyć proporcje suszu i wody.
Ja zalewam kubkiem wrzątku 5-6 g suszu (mniej więcej 3 łyżki stołowe) i zaparzam 8-10 minut. Czasem dodaję przyprawy korzenne, skórkę pomarańczy. A przed nalaniem do czarki dosładzam odrobiną miodu.