Ten tekst znalazłam na fejsbuku Ewy Foley, promotorki pozytywnego życia i doradczyni rozwojowej. Stał się moją mantrą. Wracam do niego, gdy dopadają mnie dołki, gdy ogarnia mnie zwątpienie, gdy doskwiera mi melancholia. Powinnam go wydrukować i powiesić obok Dezyderaty, którą lata temu powiesiłam w przedpokoju. Czytałabym oba teksty „przed wyjściem w świat”. Póki co poniższy obrazek z tekstem przesłałam moim dzieciom. Niech mają go zawsze pod ręką. Może i Wy zapiszecie go w swoich sercach?
Wiele lat temu byłam na wykładzie Ewy Foley w czasie festiwalu dla kobiet PROGRESSteron (btw. w tym roku po kilku latach przerwy festiwal ruszył ze zdwojoną mocą – tu znajdziecie więcej informacji). Ewa mówiła o tym, jak zakochać się w życiu. Nie było w niej cienia egzaltacji. Była za to szczerość i autentyczność. Pod koniec wykładu, w czasie którego sypała żartami i tryskała dobrym humorem, opowiedziała o czymś, co zaparło nam dech w piersiach. Kilka lat temu straciła syna. Jedyne dziecko. Słuchaliśmy w milczeniu, gdy mówiła, jak potem uczyła się żyć. I jak potem odzyskała umiejętność cieszenia się życiem.
Historia Ewy głęboko zapadła mi w pamięć. A jej przesłanie, którym się z Wami dzielę, stało się moim codziennym drogowskazem.
Więcej o Ewie Foley przeczytacie TUTAJ