„Zróbcie tyle, ile jest dla was osiągalne” – powiedziała instruktorka na dzisiejszej sesji jogi. A po kropce dodała: „Dzisiaj”.
To „DZISIAJ” głośno zadźwięczało mi nie tylko w uszach. Uświadomiło mi, co w jodze urzekło mnie najbardziej i jak wiele zmieniło się, odkąd zaczęłam systematycznie praktykować. A nie było to dla mnie ani łatwe, ani oczywiste.
Amor na macie
Mój kręgosłup od lat tkwi w dybach. W dzieciństwie przeszłam operację, pręt, który mi wszczepiono, jest długi i sztywny jak drut. Takie były czasy, takie były wówczas metody operacji. Ale nie narzekam – aby dobrze funkcjonować, muszę po prostu ćwiczyć. Robię to odkąd pamiętam i bardzo to lubię. Próbowałam różnych ćwiczeń, które pieszczotliwie nazywam fikankami – kluby fitness nie mają przede mną tajemnic: TBC, Step, Interwał, Tabata…. Próbowałam też jogi. A to w ciąży, a to po ciąży. W różnych klubach i studiach jogowych. Nie bardzo mi się podobało. Aż w końcu, na jesieni zeszłego roku, gdy moja dusza znalazła się w mgle jesiennej słoty, znalazłam studio jogi niedaleko domu. I trafiła mnie strzała jogowego amora. Prosto w serce.
Nie wiem, czy to był ten czas, czy miejsce, czy osoby prowadzące zajęcia, ale to dopiero tu poczułam na własnej skórze, czym jest joga.
>> Czytaj także: Oddech ma moc
Siła ciała i moc duszy
Przez pierwsze miesiące zmagałam się nie tylko ze swoim ciałem, które, choć przywykłe do ruchu, pokazywało mi jak na dłoni swoje ograniczenia. Walczyłam również z wieloma obawami i przeświadczeniami, co do moich możliwości. „Ja z prętem w kręgosłupie i skręty, wygięcia, mostki i stanie na głowie???” Ale, ponieważ mam buńczuczną naturę i łatwo sobie nie odpuszczam, nie poddawałam się i próbowałam ćwiczyć ramię w ramię z innymi. Poznawałam kolejne asany, niektóre wychodziły, inne robiłam pokracznie, jeszcze inne połowicznie. Na miarę moich możliwości. Na miarę mojego DZISIAJ. A każde DZISIAJ jest inne – są dni, gdy ciało jest oporne, a hart ducha marny. I dotyczy to, jak wszyscy wiemy, nie tylko asan.
Gdy po kilku miesiącach ćwiczeń, zrobiłam asanę, o której długo nie śmiałam nawet marzyć, poczułam łezkę wzruszenia na policzku. Ciało powoli odpuszczało – znikały blokady, mięśnie się wydłużały, ścięgna rozciągały, a serce i dusza stawały się coraz mocniejsze i odważniejsze. I to w jodze cenię najbardziej – szacunek do ciała, budowanie wiary w siebie, w siłę mięśni i w moc ducha. Poznawanie swoich ograniczeń, akceptowanie ich w danej chwili, ale podejmowanie prób pokonywania słabości. I rosnące z dnia na dzień przekonanie, że DZISIAJ jest tak, a jutro może być zupełnie inaczej.
>> Czytaj także: Każdy ma swoją mantrę. Moja brzmi tak.
Jogi się nie ćwiczy, jogę się praktykuje. Kiedyś uważałam, że tak mówią tylko zblazowani hipsterzy. Dziś już wiem, że ta drobna różnica w nomenklaturze, czyni wielką różnicę.
Moja przygoda z jogą dopiero się zaczyna. Jestem na samym początku drogi. Nie porzuciłam całkiem fikanek – ćwiczę z ciężarkami, aby nie tracić masy kostnej, daję sobie wycisk na fitnessie, aby wzmacniać serce. Uprawiam Nordic Walking, co kocham (możecie o tym przeczytać TUTAJ). Jednak to joga „wzmacnia” mnie najbardziej – kształtując nie tylko sylwetkę (wysmukliły mi się nogi i ujędrniły ramiona), ale hartując ducha.