Piłyście kiedyś cascarę? Jeśli nie, spróbujcie koniecznie. Ja odkryłam ją całkiem niedawno. Znudzona zimowymi herbatami, domowymi lemoniadami i naparami imbirowymi z radością zamówiłam w kawiarni napój, którego nazwa, choć nic mi nie mówiła, a skojarzyła mi się ze słońcem i wakacjami.
Napar podano w szklanej karafce. Kolorem przypominał  mocno zaparzoną herbatę, choć w smaku miał z nią niewiele wspólnego. Tym bardziej nie przypominał kawy. Tymczasem, jak wyjaśniła mi kelnerka, cascara to suszone łupinki owoców kawowca.

łupiny
Łupiny owoców kawowca, fot. Małgorzata Welman

Jak smakuje? Hmmm… mnie kojarzy się ze smakiem rozwodnionego kompotu wigilijnego. A dla wielbicielki postnego suszu to plus na dzień dobry.

Smak i aromat cascary, podobnie jak w przypadku kawy, zależy od regionu z którego pochodzi.
Cascara z Jemenu jest miodowo – korzenna, z Etiopii bardziej śliwkowa, a ta z Boliwii czy Kostaryki przypomina bardziej czarną herbatę z miodem i owocami.

Poszperałam w internecie i dowiedziałam się, że napar z cascary ma sporo antyoksydantów i całkiem dużo kofeiny (jej ilość zależy od rodzaju ziaren kawowca).  Może być więc dobrą alternatywą dla kawy i herbaty.
Kupiłam paczuszkę cascary w internecie (znajdziecie ją między innymi w Coffeelab, Kofi Brand, Java Coffee) i zaczęłam eksperymentować. Bo żeby uzyskać mocno owocowy, głęboki smak trzeba dobrze wyważyć proporcje suszu i wody.
Ja zalewam kubkiem wrzątku 5-6 g suszu (mniej więcej 3 łyżki stołowe) i zaparzam 8-10 minut. Czasem dodaję przyprawy korzenne, skórkę pomarańczy. A przed nalaniem do czarki dosładzam odrobiną miodu.

fot. Małgorzata Welman