W październiku jak co roku przypinam różową wstążkę i z jeszcze większą troską niż zwykle myślę o piersiach.
Nie będę Wam tu opowiadać o konieczności robienie badań profilaktycznych, choć oczywiście Was do tego gorąco zachęcam. Sama raz do roku „oglądam się od środka”. Nie powiem, sporo mnie to kosztuje, bo jestem hipochondryczką. Umieram ze strachu za każdym razem – najpierw umawiając się na badania, potem przestępując z nogi na nogę przed gabinetem. Wiem, że trzeba to robić, więc zaciskam zęby i idę – na morfologię, na cytologię, na USG.
Nic nie zastąpi profesjonalnych badań i konsultacji u lekarza, ale, aby mieć spokojne sumienie i wzmożoną czujność, można „pakiet badań” w przypadku piersi rozszerzyć o samobadanie. Wiem, że to niezbyt dokładna metoda, lekarze twierdzą, że wyczuć palcami można dość duży guzek, co oznacza zaawansowaną chorobę. Ja jednak wierzę, że regularne samobadanie pozwala poznać strukturę piersi, nauczyć się ich topografii, dzięki czemu, gdy coś w ich budowie się zmieni, odpowiednio szybko zareagować.
Mam zatem w łazience „strażnika piersi” – tak sobie nazwałam mój ukochany olejek do ciała (Kneipp, ach jak on pachnie!). I po prysznicu, wcieram go w biust. Właściwie codziennie. Nie jest to zwykłe wcieranie. Staram się robić to uważnie. Zamykam oczy, aby lepiej czuć pod palcami wszystkie gruzołki. Zataczam kręgi, lekko ugniatam, potem mocniej ugniatam. Najpierw lewą pierś, potem prawą. Nie pomijam też dołów pachowych. Zajmuje mi to jakieś pięć minut dziennie. Pięć minut dziennie codziennie. Tylko tyle i aż tyle.
Sam-na-sam z własnym biustem? Bardzo Was do tego namawiam.