Trzeba mieć odwagę, aby spełniać marzenia, ale jeszcze większą, aby z nich zrezygnować. Dlatego, gdy myślę o moim niezrealizowanym marzeniu fruwania z latawcem nad morską tonią, nie wzdycham ciężko, tylko jestem z siebie dumna. Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że mój chory kręgosłup może nie wytrzymać porywów wiatru, ja strasznie chciałam się o tym przekonać na własnej skórze. Spróbować. Doświadczyć. Choć liznąć tych emocji.
Mam za sobą dwa obozy kitesurfingowe, choć zważywszy na marne wiatry na Helu, to tak naprawdę jeden. W piankę się wbiłam. Do wody weszłam. Latawcem sterowałam. Na desce nie stanęłam. Poczułam jednak moc wiatru, która budzi respekt nawet, gdy do sztormu daleko. Poczuły go także moje usztywnione kręgi, dopominając się ode mnie pokory.
Od tamtej pory minęło trochę czasu, dziś już wiem, że na kitesurfingu pływać nie będę. Na kolorowe latawce unoszące się nad wodą Zatoki patrzę wciąż z radością i podziwem. Bez cienia żalu za to z poczuciem satysfakcji. Wprawdzie nie śmigałam po falach, ale potrafiłam o siebie zadbać, być odpowiedzialna, we właściwym momencie powiedzieć sobie „stop”.  I to jest dla mnie powód do dumy.
W języku kitesurferów jest takie magiczne słówko: progres. Oznacza zdobywanie kolejnych stopni wtajemniczenia – najpierw latawiec, potem start z deski, ślizgi, dryfy, skoki i inne ewolucje. Mój progres okazał się regresem. Jednak tylko pozornie. Tak naprawdę to był krok milowy na drodze do samopoznania i szacunku do swojego ciała. Nadal kocham wodę i wiatr, wybieram jednak sporty mniej ekstremalne. Stawiam na osiędbanie, sięrozumienie, siebiepoznanie. Choć kto wie, może kiedyś zamiast deski z latawcem, spróbuję deski z żaglem?