W wakacje wypuszczam stopy na wolność. Chodzą sobie boso po trawie, po piasku, po kamieniach. Trochę brudne i bardzo szczęśliwe.
Pamiętacie czasy, gdy z utęsknieniem czekało się na lato, aby wreszcie móc chodzić w podkolanówkach? Powiew wiatru pod sukienką był dla mnie uosobieniem wakacji. Podobnie mam teraz z chodzeniem na bosaka. Gdy tylko robi się ciepło, uwalniam stopy i, nawet chodząc po warszawskim bruku, czuję się wakacyjna. Kocham odkryte buty – sandałki, klapki i, nomen omen, japonki. Chodzę tylko na płaskim obcasie, mimo, że mam metr sześćdziesiąt w kapeluszu. Buty na obcasie, i to niebagatelnym dziesięciocentymetrowym, kupiłam tylko raz, tuż po czterdziestce. Myślałam, że może to już czas, że może się uda, że może… O mój boże – co to była za porażka. Sadziłam niezdarne kroki, kolebiąc się na ugiętych kolanach i umierając ze strachu, że zaraz połamię nogi. Wyglądałam pokracznie i zupełnie jak nie ja. Buty trafiły do szafy, a ja wróciłam na ziemię.
Z wolnej stopy
Chodzę szybko, zamaszyście i radośnie. Zawsze na płaskim obcasie. Nikt mi tego nie zabroni. Nikt mi nic nie narzuca. Mam szczęście. Bo na przykład Japonki muszą walczyć o prawo do chodzenia w pracy na płaskim obcasie, a nie na szpilkach. W Japonii trwa właśnie batalia, którą rozpętała Yumi Ishikawa, aktorka i pisarka. Ona jako pierwsza sprzeciwiła się dreskodowi panującemu od lat w Japonii. Ten nakazuje kobietom chodzenie w pracy na obcasach (mężczyzn już jakiś czas temu zwolnił z noszenia krawatów, sic!). Ishikawa zamieściła na Twitterze post, który błyskawicznie rozszedł się w mediach społecznościowych – udostępniono go 30 tys. razy. Tak narodziła się kampania #KuToo – której nazwa jest grą japońskich słów: “kutsu” – buty, “kutsuu” – ból. Podobnie jak w słynnej akcji #MeToo, do której wyraźnie nawiązuje, wystarczył jeden zdecydowany głos, aby zabrzmiał chór innych. Yumi Ishikawa złożyła niedawno na ręce ministra pracy petycję z żądaniem zniesienia obowiązku noszenia wysokich obcasów. Podpisało się pod nią blisko 19 000 osób. Co więcej wszystko wskazuje na to, że minister ulegnie. Oby!
Pedikiury i powięzi
Długie lata nie zwracałam uwagi na stopy. Nie, no nie aż tak, żeby nie chodzić na pedicure i zabijać ludzi widokiem popękanych pięt. Co to, to nie. Nie sprawiały mi po prostu kłopotów, więc nie dbałam o nie specjalnie. Nie masowałam, nie ćwiczyłam, nie moczyłam w borowinowych kąpielach. Aż do czasu, gdy zaczęły mnie boleć. A bolały bardzo przed długie miesiące. Nie wiem tak do końca, czy to przeciążenie po kolejnej ciąży, czy reumatyzm, dość powiedzieć, że od tamtej pory podchodzę do nich z większym szacunkiem. A więc po pierwsze, zaczęłam wzmacniać i rozciągać mięśnie stóp (wiecie, że jest ich aż dwadzieścia jeden?!). Jeśli więc doskwierają wam czasami bolące stopy, spróbujcie je nieco rozćwiczyć.
Ja bardzo lubię ćwiczenia z jeżykiem. Tak nazwałam piłeczkę z wypustkami, idealną do rozmasowywania powięzi. Staję na niej jedną stopą i toczę i roluję i… piszczę z bólu. Nie jest to przyjemne ćwiczenie, za to bardzo skuteczne. Nieco więcej przyjemności sprawia rozcapierzanie paluchów, choć, zapewniam was, nie jest to łatwe. Siadam sobie na krześle, stopy stawiam na podłodze, unoszę palce jednocześnie je rozszerzając. I tak rozcapierzoną stopę stawiam na ziemi. Utrzymuję napięcie przez 15 sekund. Powtarzam 10 razy na każdą nogę (to ćwiczenie to świetna prewencja haluksów). Śmieszne, acz piekielnie trudne jest też inne ćwiczenie: zakładam gumkę recepturkę na palce i próbuje je rozszerzać. Staram się jak mogę, bo przeczytałam niedawno, że jeśli nie potrafimy swobodnie rozszerzyć palców stóp, to znak że mięśnie tej części stopy są „martwe”, a kości ściśnięte. A ja nie chcę mieć martwych mięśni, a nie ściśniętych kości! Wy pewnie też nie, prawda?
Dobre uziemienie
Dużą wagę do stóp przywiązuje joga, którą zaczęłam jakiś czas temu praktykować (o tym, co mnie w niej zachwyca przeczytacie TU). Od pierwszych zajęć słyszę, aby odpowiednio dociskać stopy, pamiętając o czterech punktach oparcia: nasadzie dużego palucha, nasadzie małego palca, wewnętrznej i zewnętrznej pięcie. Do wyobraźnie przemawia mi „dobre uziemienie”, inaczej mówiąc ugruntowanie. Mocne połączenie z ziemią, a raczej z Ziemią, przez stopy rzeczywiście daje mi poczucie siły, stabilności, odwagi.
Szczególną wagę do ugruntowania przywiązywali Indianie. Wierzyli, że chodząc boso są blisko Matki Ziemi, i, że odłączając się od niej, pozbawiają się jej energii, a tym samym naturalnego zasilania, przez co podupadają na zdrowiu.
Na koniec przytoczę Wam powiedzonko, które z upodobaniem powtarzała moja Mama, gdy nie chciało mi się myć nóg w czasie wakacji, które spędzałyśmy na działce nad Świdrem: Myjcie nogi dziewczyny, bo nie znacie dnia, ani godziny!